Symbiotyczne trzymanie się rodziców u niemowląt i małych dzieci jest absolutną koniecznością zapewniającą im przeżycie. Co się dzieje jednak, kiedy nasze dziecięce symbiotyczne potrzeby nie zostają zaspokojone w sposób bezwarunkowy?
Jakie są skutki, kiedy rodzice nas nie chcą i nie kochają, kiedy się od nas odwracają, wycofują i opuszczają nas w fazie, kiedy jesteśmy jeszcze mali i ich potrzebujemy? Czy czeka nas potem tylko wieczna frustracja i wewnętrzna samotność? Czy też będziemy przez całe życie o rodziców zabiegać i na dodatek dźwigać ich cierpienie, w nadziei, że może nas pewnego dnia mimo wszystko pokochają i zaakceptują?
Czy musimy z powodu zależności od nich rezygnować z własnego szczęścia? Czy zdradzamy ich, kiedy odchodzimy z domu, nie chcemy dłużej z nimi mieszkać i nie chcemy im więcej służyć swoją miłością i pocieszeniem? Czy musimy się z tego powodu czuć winni?
A jak to wygląda, kiedy przyjmiemy perspektywę rodziców? Kiedy widzimy, że dziecko w żaden sposób nie chce stać się dorosłe? Kiedy odmawia wzięcia odpowiedzialności za swoje życie, żyje na koszt rodziców, lekceważy ich, obraża i wykorzystuje, bierze narkotyki czy stosuje przemoc?
Czy rodzice muszą się na to wszystko godzić, czy też wolno im pokazać takiemu dziecku drzwi? Czy miłość matczyna albo ojcowska musi wszystko wybaczać? Czy wolno nam, jako dorosłym, posiadać symbiotyczne potrzeby?
Czy miłość do partnera jest w podobnej mierze symbiotyczna jak miłość do ojca albo matki? Ile miłości, oparcia, pomocy i poczucia bezpieczeństwa potrzebujemy w dorosłym życiu? Ile odpowiedzialności za partnera powinniśmy wziąć, kiedy mu się źle wiedzie?
Co powinniśmy przejąć, aby mu ulżyć, a czego w żadnym wypadku nie? Czy musimy przez całe życie znosić niesamodzielność partnera czy małżonka, który nie chce wziąć za siebie odpowiedzialności?
Czy wolno nam wskutek własnej emocjonalnej niesamodzielności przeszkadzać dzieciom lub partnerowi w ich rozwoju i pójściu własną drogą?
Można powiedzieć, że rysują się dwie alternatywne relacje między symbiozą i autonomią – konstruktywna symbioza i prawdziwa autonomia z jednej strony oraz destruktywna symbioza i pozorna autonomia z drugiej.
Kto osiągnął pewien stopień autonomii, ten jest w stanie konstruktywnie współistnieć z innymi. Kto jest wewnętrznie rozszczepiony, potrzebujący i niespełniony, ma skłonności do tego, by podporządkowywać się innym lub wynosić się ponad nich i próbować nad nimi panować. W symbiotycznych uwikłaniach własna wola jest wolą dopasowania się. Dopasowywanie się czyni człowieka bezbarwnym i bezkształtnym. Człowiek płynie z innymi i z tłumem, myśli i czuje tak jak oni. Wierzy, że jest w tej większej całości bezpieczny i nie potrafi sobie wyobrazić istnienia bez tego zewnętrznego uniwersum. Staje się przez to łatwy do zmanipulowania i zachowuje jak chorągiewka na wietrze. Idzie za każdą modą i wskakuje do każdego pociągu, który właśnie przejeżdża. Myśli bezkrytycznie, jest łatwowierny i nie sprawdza, czy to, co twierdzą inni jest prawdą.
W destruktywnych relacjach symbiotycznych trzeba nieustannie manipulować. Wygłaszane są piękne mowy o tym, co rzekomo łączy tych, którzy zajmują ważniejszą pozycję społeczną z tymi, którzy są od nich zależni. Kiedy ktoś odważa się zniszczyć iluzję pięknego, harmonijnego współżycia, czekają go zakazy i kary. Symbiotycznie uwikłana miłość nie jest zdrowa, gdyż kurczowo chwyta się drugiego człowieka, pragnie go posiąść, zawładnąć nim, rywalizować z nim, wywiera na niego nacisk i szantażuje, wysuwa oczekiwania, które druga osoba może spełnić jedynie kosztem własnych potrzeb i interesów. Taka miłość jest iluzją, nie widzi drugiego takim, jaki rzeczywiście jest, lecz tworzy sobie jego wizerunek w oparciu o to, czego sama pragnie i potrzebuje.